sobota, 4 kwietnia 2015

Mandarynki (Mandariinid, 2013)

Reżyseria: Zaza Urushadze
Scenariusz: Zaza Urushadze
Produkcja: Gruzja, Estonia
Gatunek: Dramat, Wojenny
Czas trwania: 90 minut

Obsada:
Lembit Ulfsak: Ivo
Giorgi Nakashidze: Ahmed
Mikheil Meskhi: Nika



To już moja druga przygoda z gruzińskim kinem. I wiecie co Wam powiem? Mimo podobnego klimatu wciąż mnie zaskakuje i mam ochotę odkrywać je na nowo. „Wyspy kukurydzy” nie byłam nawet w stanie ocenić. Jakoś żadna z cyferek nie oddawała tego, co przekazał ten film. Ciężko przekonywać usilnie kogokolwiek do obejrzenia tego dzieła, gdyż mam świadomość, że nie każdemu się spodoba. Jak zwykle najlepszym sposobem jest mimo wszystko oglądnięcie i wyrobienie własnego zdania na jego temat.


Przenosimy się do 1992 roku, do Abchazji. Dwóch mężczyzn prowadzi niezależne życie, pozostając z pozoru daleko od działań wojennych. Zajmują się zbieraniem mandarynek, a zysk z ich sprzedaży może zapewnić wyjazd do bezpiecznej Estonii. Ich spokojna codzienność zostaje przerwana przez naglą strzelaninę wrogich sobie żołnierzy. Stary Ivo i Margus opiekują się dwoma rannymi. Gruzin i Czeczen zdrowieją pod jednym dachem, choć oboje nieustannie pragną nawzajem śmierci swojego wroga.


Zaza Urushadze stworzył obraz, który na długo pozostaje w pamięci. Jego niezwykle prosta i oszczędna forma sprawia, że przesłanie trafia do widza z podwójną siłą. W końcu jest to dobry sposób na przekazanie swojego własnego pomysłu na film. Moim zdaniem największą siłą produkcji stanowi jej spokój, przerywany co jakiś czas zaskakującą sceną. Reżyser umożliwia dogłębne wczucie się w postaci, a szczególnie w sposób myślenia Gruzina i Czeczena. Poznanie mechanizmów działania ich psychiki i przekonań jest kluczem do próby zrozumienia pojęcia wojny i jej celu. O tym wiele opowiada stary Ivo, którego stoicyzm aż bije z ekranu. To głównie jego podejście do przybyszy powoduje porządek oraz jednocześnie niepokój. Już po kilku minutach seansu odkryłam, że w „Mandarynkach” niczego nie mogę być do końca pewna. Dla mnie osobiście jest to niesamowite, że Urushadze w przeciągu niecałych 90 minut potrafił przedstawić (i zdemaskować) oblicze wojny. Jednostronnie, gdyż tylko ze strony chaty Ivo, lecz przenikliwie.


Tak jak w „Wyspie kukurydzy” ponownie ujęły mnie zdjęcia. Choć świat przedstawiony w „Mandarynkach” wydaje się być odzwierciedleniem trwającego konfliktu, to wprowadza on specyficzny klimat. Jest pochmurno, mokro, nieprzyjemnie. A w chacie dwóch odmiennych ludzi, o dwóch różnych religiach i przekonaniach. Dzieło Urushadze ma wydźwięk uniwersalny. Po co walczę? Kto dał mi prawo odbierać życie drugiemu człowiekowi? Uderzająca jest niewiedza Czeczena o sens jego walki. Właśnie takie sceny zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Oglądałam już trochę filmów wojennych i tylko nieliczne tak na mnie podziałały. „Mandarynki” urzekają swoją prostotą, lokalną muzyką, nieznanymi aktorami.

Wbrew pozorom „Mandarynki” nie są dziełem zbyt poważnym. Reżyser posługuje się groteskowym humorem, co pozwala nam tylko lepiej zrozumieć zachowania poszczególnych bohaterów. Doświadczamy w różnym stopniu tragedii każdego z nich. A przy tym z całości płynie niezwykłe przesłanie, że przecież można się zmienić, można się wybić ponad przynoszące innym szkodę przekonania. I przede wszystkim: czasami rozmowa może przynieść o wiele lepsze efekty niż działania wojenne.

Moja ocena: 9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz